Andrzej Bychowski

ANDRZEJ BYCHOWSKI
wypowiedź z 05.05.2020 (Warszawa)

 

Aktor, piosenkarz, parodysta. W latach 1953-54 był kolegą Mariusza Gorczyńskiego w Państwowym Liceum Kulturalno-Oświatowym w Bydgoszczy.

 

            Z Marianem Gorczyńskim – bo ja znałem Go jako Mariana, dopiero później dostrzegłem na jakimś afiszu, że zaczął używać imienia „Mariusz” – znaliśmy się od roku bodajże 1953, od czasów szkoły. Nazywała się ona „Państwowe Liceum Kulturalno-Oświatowe” w Bydgoszczy. Trafiłem do tego miasta z całą rodziną po wielu różnych wojennych i powojennych przejściach. Warszawa leżała w gruzach, a Władysław Gomułka, będący wówczas ministrem ziem odzyskanych nawoływał w gazetach i w radiu, by osiedlać się na ziemiach poniemieckich, bo są tam puste mieszkania. Bydgoszcz była miastem w około 30% zasiedlonym przez Niemców, którzy uciekli wraz z Wehrmachtem, zwłaszcza, że byli karmieni propagandą, iż Polacy będą bić, zabijać i gwałcić. W dodatku Bydgoszcz niewiele ucierpiała w czasie wojny, właściwie tyle co nic. Zdecydowaliśmy się więc zostawić warszawskie gruzy i osiedlić się w Bydgoszczy. Szkoła instruktorów była nieustającym eksperymentem ze strony władz. W ramach tej samej szkoły i tego samego budynku przy ul. Grodzkiej 14 odbywały się różne kursy – jednoroczny, dwuletni, trzyletni, czteroletni i pięcioletni. Szkoła miała kształcić nie tylko instruktorów teatrów ochotniczych, czyli amatorskich, ale w ogóle działaczy kultury – pracowników wydziałów i domów kultury, dziennikarzy piszących o kulturze i tak dalej. Kończyłem właśnie bydgoskie Liceum Ogólnokształcące TPD z wieloma przejściami, bo zawsze byłem słaby z przedmiotów ścisłych. W dziewiątej klasie groziła mi kolejna poprawka z matematyki, a byłem już wówczas znany w szkole z tego, że mam talent sceniczny po tym, jak zagrałem Karabanowa w „Poemacie pedagogicznym” Makarenki w ramach kółka dramatycznego, które organizował profesor Finkelstein. Zastąpiłem w tej roli jednego z prymusów, zresztą mojego kolegę, który okazał się kompletnie drewniany, a prymusi byli wybierani przez profesora w pierwszej kolejności do tego kółka. To właśnie po Karabanowie coś we mnie zaświtało, że może scena to jest coś dla mnie. Któregoś razu pojechaliśmy na obóz dla uczniów wszystkich bydgoskich szkół. Byli z nami także uczniowie z tej szkoły instruktorów, ale Mariana, jak pamiętam, akurat tam nie było. A mnie wybrano do zorganizowania części artystycznej podczas ogniska. Powiedziałem jakieś wiersze, bodajże Tuwima. Dostałem brawa. Oraz propozycję od kolegów z tej szkoły, by tam się przenieść, bo jestem ich zdaniem „urodzony aktor”. Był tylko problem. Kolejna poprawka z matematyki. Bo profesor matematyki z mojego ogólniaka nie chciał mi już kolejny raz poprawić dwói po tym, jak w minionym roku powiedziałem mu, że jak mi postawi trójkę, to pójdę się kształcić na murarza, czego oczywiście nie zrobiłem, a dyrektor szkoły instruktorów, pan Drążkowski, nie mógł mnie przyjąć bez świadectwa ukończenia dziewiątej klasy w Liceum Ogólnokształcącym. W końcu dyrektor Drążkowski wystawił mi zaświadczenie, że jeśli otrzymam promocję, to on mnie przyjmie, a wtedy matematyk postawił mi tę trójczynę. I po takich przygodach trafiłem do Państwowej Szkoły Instruktorów Teatru Ochotniczego na kurs pięcioletni, w której już, w trybie trzyletnim, uczył się Marian. Co tu dużo będę mówił – dla mnie, chłopaka wówczas piętnastoletniego i dla innych w moim wieku, Marian to był idol w którego byliśmy wpatrzeni! Starszy o cztery lata, już dorosły, wysoki, czarnowłosy, przystojny i mający powodzenie u kobiet. I do tego zdolny i świetnie sobie radzący w tej cholernie trudnej szkole. Przeładowanej naukowo. Na świadectwie dojrzałości mieliśmy chyba prawie trzydzieści przedmiotów. Oprócz matematyki, trygonometrii, chemii, fizyki, polskiego i wszystkich zwykłych szkolnych nauk były tam także kostiumologia, reżyseria, scenografia, mówienie wiersza, mówienie prozy, taniec ludowy, taniec klasyczny, gra na fortepianie… Bywało, że po szkole wracaliśmy do domu o siódmej wieczorem. Szkoła, w ramach ćwiczeń, w ramach nauki, zatrudniała nas do różnych występów estradowych z okazji Dnia Kobiet, 1 maja, 22 lipca i innych takich dni. Pamiętam, że kiedyś w ramach jednego z takich programów, Marian recytował wiersze, w duecie z jakąś koleżanką, której nazwiska już niestety nie pamiętam. Mieli przygotowany zestaw złożony z poezji Gałczyńskiego. Marian śpiewał „Warszawski wiatr”: „Warszawski wiatr – / po Starówce i po Mariensztacie / warszawski wiatr – / wy się w nim tak jak ja zakochacie / warszawski wiatr – / jemu równego nie ma / na Freta i Bema / i jak szeroka ziemia / pędzi warszawski wiatr” i fantastycznie potrafił wciągnąć w to publiczność. A wraz z tą koleżanką później mówili z podziałem na role „Rozmowę liryczną”: „Powiedz mi, jak mnie kochasz / Powiem / Więc? / Kocham cię w słońcu. I przy blasku świec / Kocham cię w kapeluszu i w berecie”… i tak dalej. Bardzo ładnie im to wychodziło. A rok później Marian poszedł do łódzkiej szkoły teatralnej. Spotkałem go później przelotnie, gdy zdawałem do tej szkoły, gdy był asystentem profesor Janiny Mieczyńskiej. Zapamiętałem też taką historię gdzieś z połowy lat sześćdziesiątych. Siedziałem sobie w SPATiFie na obiedzie, a tu nagle wchodzi cała grupa kolegów w hitlerowskich mundurach. Ja patrzę – a wśród nich Marian! Kręcili akurat jakiś film o tematyce wojennej i przyszli w kostiumach. Śmiechu było co niemiara, bo oni oczywiście zaczęli się natychmiast „wcielać” w tych Niemców. Gdy zginął Zbyszek Cybulski zostałem zaproszony, bo byłem już wówczas znany jako parodysta, by pod jakiś film ze Zbyszkiem podłożyć kilka zdań, których Zbyszek nie zdążył nagrać. To była jakaś scena w pociągu. Niestety nie potrafiłem tak „mówić Cybulskim”, jak było trzeba. Wówczas poleciłem właśnie Mariana, który moim zdaniem miał tembr głosu w naturalny sposób podobny do głosu Cybulskiego. Wydaje mi się, że także i Marian nie dał rady i ostatecznie pod całą rolę Cybulskiego podłożył głos ktoś inny; być może chodziło tu o film „Morderca zostawia ślad” i Tadeusza Łomnickiego. Nie pamiętam jednak tego dokładnie. A moje ostatnie wspomnienie z Marianem wiąże się z kabaretem, który Marian chciał założyć, też jakoś pod koniec lat sześćdziesiątych. Spotkaliśmy się wtedy, pojechaliśmy moim samochodem Wałem Miedzeszyńskim w kierunku Otwocka na jakiś obiad, pogadaliśmy… Ale temat jakoś ostatecznie „umarł”. Nie miałem już później okazji spotykać się z Marianem na estradzie. Pozostał więc w mojej pamięci przede wszystkim jako starszy kolega z bydgoskiej szkoły.
(fot. Rafał Dajbor)