Andrzej Kostenko

ANDRZEJ KOSTENKO
wypowiedź z 24.01.2005 (Wytwórnia Filmowa Czołówka, Warszawa)

 

Reżyser. Reżyserował serial „Przyjaciele” (1981) i film „Kapitan Conrad” (1990) z udziałem Mariusza Gorczyńskiego.

 

Zainteresowałem się Mariuszem jako aktorem jeszcze w szkole, podczas wspólnych zajęć. Pierwsze moje wrażenie związane z Mariuszem Gorczyńskim to to, że był to jeden z nielicznych aktorów, których nie zepsuła szkoła aktorska. W tym czasie w szkole uczyły przeważnie starsze aktorki. Powstał pewien typ, jak to nazywaliśmy, „aktora-kanapowca”, takiego grzecznego, wyuczonego, z nieskazitelną dykcją i przedniojęzykowym „ł”. Gorczyński zupełnie nie mieścił się w tym schemacie. Potem byliśmy razem na sześciotygodniowym obozie wojskowym, gdzie od razu nastąpiły podziały. My, filmowcy – reżyserzy i operatorzy – byliśmy „twardziele”, którzy potrafili się tym wszystkim kapralom nieźle odszczeknąć, a szkoła muzyczna, aktorska i plastyczna to były „mięczaki”. A Mariusz był jedynym spośród aktorów, który był z nami, należał do „twardzieli”. Dziwiłem się, że Mariuszowi jakoś tak w zawodzie aktorskim nie bardzo poszło. Ten sam rocznik lub niedaleko co Mariusz był także Ryszard Filipski, który z biegiem lat na ekranie „twardniał”, a Mariusz jakoś się „zmiękczył”, zaczęła zanikać ta Jego unikalna predyspozycja „amerykańskiego” aktora, który starzeje się na powietrzu, a nie w kawiarni. Nie czuło się po latach tej twardości i tężyzny fizycznej, którą miał na początku. I to Go chyba nieco przygasiło jako aktora, bo Mariusz był tak naprawdę stworzony do grania ekranowych „twardzieli” i powinien był to w sobie pielęgnować. Angażując Go do jednego z odcinków serialu „Przyjaciele”, którego akcja była swego rodzaju powtórzeniem naszego obozu wojskowego od razu wiedziałem, że w roli tego sierżanta będzie znakomity zarówno jako typ, jak też aktorsko. Był absolutnie prawdziwym wojskowym, z lekkim ograniczeniem horyzontów myślowych. Grał też u mnie jakiegoś carskiego oficera w filmie „Kapitan Conrad”, ale ten drugi występ Mariusza u mnie dużo mniej pamiętam. Mariusz miał w sobie to, co bardzo u aktorów filmowych cenię, a mianowicie prostotę rozumowania. Nie ma nic gorszego niż „granie Hamleta” tam, gdzie nie ma żadnej większej komplikacji psychologicznej. Aktorstwo filmowe to sztuka wyobraźni i prostoty, a nie intelektualnych wywodów i rozważań, które sprawiają, że film zaczyna „buksować” w miejscu, a i reżyser, i aktorzy czują się zagubieni i nie wiedzą co robić i jak pracować. Gdy wyjechałem na trzy dni przed stanem wojennym do Francji, skąd na dobre wróciłem dopiero po dziesięciu latach straciłem kontakt z Mariuszem. Dziwię się, gdy teraz o Nim myślę, że nie poszedł zdecydowanie w typ filmowego „twardziela”, bo tam chyba było Jego miejsce.
(fot. ze zbiorów serwisu filmpolski.pl)