Izolda Wojciechowska

IZOLDA WOJCIECHOWSKA
wypowiedź z 15.08.2021 (Warszawa)


          Aktorka, spikerka radiowa. W latach 1968-69 była koleżanką Mariusza Gorczyńskiego w Zespole Mieczysławy Ćwiklińskiej grającym przedstawienie „Drzewa umierają stojąc”.

 

            Bardzo lubiłam i ceniłam Mariusza Gorczyńskiego. Właściwie powinnam użyć czasu teraźniejszego, bo choć wiem, że On od wielu lat nie żyje, mam wobec Niego te same uczucia, co kiedyś. Poznałam Mariusza w zespole Mieczysławy Ćwiklińskiej. Sama trafiłam do niego jako młoda aktorka. Zaczynałam karierę, zaraz po warszawskiej PWST, w Teatrze Ziemi Opolskiej. Było mi tam artystycznie wspaniale, ale ciężko w sensie życiowym, bo już w czasie studiów urodziłam dziecko, a jestem warszawianką i życie w innym mieście było dla mnie trudne. Podjęłam decyzję o przenosinach do Warszawy i tu trafiłam do Warszawskiego Teatru Objazdowego z siedzibą przy ul. Puławskiej. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale w pewnym momencie nie chciałam już tam pracować więc nadstawiałam ucha żeby się dowiedzieć gdzie mogłabym znaleźć pracę. Na Zespół Mieczysławy Ćwiklińskiej nakierowała mnie Ewa Pachońska. Powiedziała mi, że odchodzi z niego właśnie Basia Stępniakówna, grająca Marię Izabelę, czyli najważniejszą rolę kobiecą po roli Babki. Zgłosiłam się i zostałam przyjęta. Gdy przyszłam do tego zespołu – w roli prawdziwego, czyli złego wnuka występował już Mariusz Gorczyński i szczerze mówiąc z tej roli pamiętam tylko Jego. Mówiąc najkrócej – to był AKTOR! Nie „nazwisko”, nie gwiazdor, ale aktor, zawsze na scenie widzialny i słyszalny! Szalenie przystojny, z wyglądem, z prezencją, z głosem – który sobie niekiedy nieco „wzmacniał” alkoholem, ale nigdy nie miało to wpływu na jego pracę w „Drzewach…”, bo to był zawodowiec. Chociaż pamiętam, że niektórzy, mający nieco nadmiarowo wyczulone ucho zarzucali Mariuszowi, że choć dykcję ma nieskazitelną, to w artykulacji nigdy nie pozbył się naleciałości „warsiaskiej” gwary, ale ja tego nie słyszałam. A jako kolega i człowiek – był przeuroczy, a przy tym bardzo lojalny. Nasz objazd wyglądał tak, że pani Mieczysława jeździła samochodem marki Wołga, z kierowcą, a my – autokarami. Gdy zaś graliśmy w Warszawie – zawsze występowaliśmy w budynku Teatru Żydowskiego. Jeśli chodzi o zaplecze – zespół miał nieraz jedną salę w charakterze garderoby, a pani Ćwiklińska osobną, choć czasem tę „osobność” tworzono zastawiając kąt sali jakimiś kotarami. Przyjaciel i opiekun Ćwiklińskiej, Andrzej Grzybowski, był także jej scenicznym charakteryzatorem (Andrzej miał wielkie zdolności plastyczne) i nieraz malował ją jeszcze w hotelu. Tu anegdota – kiedyś w Inowrocławiu, gdy graliśmy w Domu Zdrojowym, Andrzej zrobił pani Mieczysławie make-up właśnie w hotelu. Gdy zaś pod ów Dom Zdrojowy podjechała Wołga z panią Ćwiklińską – zrobił się ruch, uwielbiający ją ludzie rzucili się by ją powitać i nagle rozległ się głos małej dziewczynki: „O Boże, jaka ta pani stara, a jak pięknie pomalowana!”. Oczywiście powiedzieliśmy natychmiast Andrzejowi, że nawet małe dziecko doceniło jego pracę.

 

           Wracając do Gorczyńskiego – Mariusz, tak samo jak i ja, traktował panią Mieczysławę jako wielką postać, gwiazdę, z którą trzeba się liczyć i z którą współpraca jest dla każdego aktora znakomitą szkołą i zaszczytem. Wszyscy, którzy graliśmy w tym spektaklu mieliśmy wielkie szczęście, że dane nam było zetknąć się z tą aktorzycą, która miała wręcz niesamowite wyczucie widowni. Pamiętam, jak kiedyś dostałam nieśmiałe brawka po mojej scenie. Ćwiklińska, jak zawsze siedząca w kulisach, wsparta o swoją laseczkę, powiedziała mi, że moją kwestię muszę mówić w pewien sposób, to brawa będą większe i zademonstrowała mi to. Wydało mi się to tak „nieteatralne”, jak gdyby estradowe, że nazajutrz tego nie zrobiłam. Braw nie było. Oczywiście Ćwiklińska natychmiast mi to wypomniała, więc kolejnego dnia zrobiłam tak, jak mówiła. I brawa były! Taka była Ćwiklińska – wyczucie widowni miała wręcz niebywałe. Nie chcę użyć zbyt wzniosłych słów, ale towarzyszenie Ćwiklińskiej na scenie – po prostu uszlachetniało aktora. Podnosiło zawodowstwo, świadomość tekstu, świadomość sceny, świadomość publiczności.

 

            A na zakończenie muszę powiedzieć, że Mariuszowi zrobiono świństwo. Gdy „Drzewa…” jechały do USA (Ćwiklińska samolotem, zespół – statkiem „Batory”), tamtejszy impresario, Jan Wojewódka, zażyczył sobie „większych nazwisk” w obsadzie. I tak zamiast Mariusza w rolę Maurizia wszedł Wieńczysław Gliński, co prawda świetny aktor, ale moim zdaniem do tej roli zbyt… „gładki”. Maurizio jest po prostu gangsterem, w amerykańskim wręcz stylu. Gdzież amancki Gliński do tej roli! Mnie zresztą też chciano „wykolegować” i na moje miejsce wziąć starszą ode mnie o pokolenie Elżbietę Barszczewską, ale na to nie zgodziła się już sama Ćwiklińska. Było to swoiste wydarzenie, bo Ćwiklińska zajęta była zawsze właściwie sobą (to żadna złośliwość, miała do tego prawo, miała swoje lata i wiedziała, że jest magnesem na publiczność) i resztę aktorów traktowała na zasadzie „są bo są”. Tak więc ostatecznie swoją rolę zachowałam, ale Barszczewska i tak pojechała, tyle, że za cenę usunięcia z obsady innej aktorki – padło na niczemu niewinną Ninę Wilińską.
(fot. Rafał Dajbor)