Jacek Fedorowicz

JACEK FEDOROWICZ
e-mail z 29.06.2008

 

Aktor, satyryk. Wystąpił z Mariuszem Gorczyńskim w filmie „Kochajmy syrenki” (1966). W latach 1963-66 był Jego kolegą w zespole kabaretu „Wagabunda”.

 

Miałem okazję pracować z Markiem w Wagabundzie na początku lat sześćdziesiątych. Z Markiem! Tak go wtedy nazywaliśmy i on nie miał nic przeciwko temu, więc chociaż wiem, że Mariusz, będę o nim mówił Marek. Wagabunda to był satyryczny teatr objazdowy, dziś może mówiono by raczej „kabaret”, działający w celach zdecydowanie zarobkowych, ale – i to był wyróżnik – mający ambicje wyjścia poza stereotyp grup estradowych, jeżdżących wówczas po kraju, skrzykujących się na ogół dość przypadkowo i nie na długo. Wagabundę cechowała ogromna dbałość o elegancję, o najlepszych dostępnych wówczas autorów tekstów (dość powiedzieć, że piosenki dla Wysockiej pisał Jan Brzechwa, a monologi dla Kobieli – m.in. Stanisław Dygat), program skierowany był do widzów inteligentnych, zespół grał początkowo wyłącznie w salach teatralnych w miastach, które miały swoje stałe teatry i wyrobioną publiczność. Był to chyba jedyny wówczas zespół objazdowy, który do każdego kolejnego programu miał przygotowaną scenografię, pracowicie ją woził i rozstawiał. Kabaret założył Karol Szpalski, po nim schedę objęła Lidia Wysocka. Za jej rządów przez wszystkie kolejne programy utrzymała się Maria Koterbska, jako – jak komentowali złośliwi koledzy – jedyna kobieta, na której obecność w zespole ostatecznie mogła się zgodzić Szefowa, mężczyźni natomiast byli wymienni i przewinęło się ich przez Wagabundę wielu, chyba wszystkie ówczesne czołowe nazwiska przyciągające tłumy, ot choćby Zbigniew Cybulski, który nawiasem mówiąc każdym atomem ciała w każdym ułamku sekundy swego bycia na scenie sygnalizował publiczności, że jest tu bo musi, choć nie chce, że znalazł się tu na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności i bardzo się wstydzi. Ale grał tu przez lata także i jego przyjaciel numer jeden Bogumił Kobiela, który – przeciwnie – pokazywał, że kabaret, estrada, kontakt z publicznością, to jego żywioł. Tak samo sprawdzał się tam genialny autor-wykonawca Marian Załucki, a także Jeremi Przybora, czy zapomniany dziś Janusz Osęka, grali w Wagabundzie czasem przez cały sezon, lub dłużej wybitni aktorzy teatralni jak Edward Dziewoński, czy Wiesław Michnikowski.
Znalezienie się wśród takich tuzów w jednym zespole mogło być marzeniem niejednego młodego wykonawcy, dlatego nie wierzyłem własnemu szczęściu, kiedy się tam w 1961 roku dostałem. Do dziś nie wiem jakim cudem, pewnie skutecznie zareklamował mnie Kobiela. W pierwszej premierze sprawdziłem się jako ten, co prowokuje publiczność do oklasków, a i przez recenzentów przyjmowany jest życzliwie, więc dostałem propozycję zostania w zespole na kolejną premierę. Odszedł wtedy Zdzisław Leśniak, przyszedł zaś Mieczysław Czechowicz i Mariusz Gorczyński. Wypatrzyła go chyba Wysocka w łódzkim teatrze o wdzięcznej nazwie „Siódma piętnaście”. Co Marek robił w Łodzi – nie wiem nic, poza tym, że dzielił przez pewien czas garderobę z Sewerynem Butrymem, którego mistrzowsko parodiował i o którym umiał nam przezabawnie opowiadać. Podobno Butrym miał lokaja!
Ale wracamy do Wagabundy. Od razu było jasne, że Czechowicz i Kobiela to dwa giganty o takiej sile, że musi to być Pierwsza Para komików w zespole, zaś my z Markiem będziemy tłem wspomagającym. Nie ma w tym co mówię ni cienia skargi, w teatrze demokracji być nie może, a co dopiero na estradzie, zresztą i ja i Marek, mieliśmy też szanse, żeby od czasu do czasu popisać się tym lub owym. Marek grał, śpiewał, tańczył, rozśmieszał i nie tylko: do jego najlepszych momentów zaliczyłbym przejmujące wykonanie ballady Bułata Okudżawy „A gdy kłamią pierwszy raz”.
Zaprzyjaźniliśmy się na długich i męczących próbach choreograficznych. Był pomysł, żeby zaszokować widownię kabaretu tradycyjnie bardzo literackiego nagłym popisem rewiowym. Do tego zadania został wyznaczony Marek i ja, obaj w tym czasie szczupli i ruchliwi na scenie, czasem może nawet nadmiernie. Marek miał podstawy taneczne jako aktor zawodowy, ja tylko ambicje pokazania, że amator może dorównać zawodowcom, ale efekty były nawet niezłe. Przygotowaliśmy pod okiem Naty Lerskiej (żony bardzo znanego wówczas piosenkarza Sztatlera) trzy dynamiczne układy taneczne robiąc we dwójkę wszystko identycznie jak pod sznureczek, niczym siostry Kessler, czy inne divy kabaretowe. Tu przyznać muszę, że były potem kłopoty z wymyśleniem jak ten morderczy wysiłek podpiąć pod „literackość” programu, Kobiela wymyślił Wszechnicę Wagabundy, że niby my czegośtam nauczamy poprzez rewiowe kawałki, podobnie jak (obawiam się że tu Bobek troszkę ściągnął z mistrza) Jeremi Przybora w „Spinoza Mambo”. A potem obaj z Mietkiem pointowali całość obłędnie śmiesznym duetem baletowym – Kobiela i Czechowicz w paczkach baletnic, to budziło prawdziwy ryk na widowni. My z Markiem zaczęliśmy partnerstwo od tańców, potem robiliśmy dwóch kowbojów scence reklamowej, obaj partnerowaliśmy Koterbskiej w „Alexander ragtime” (śpiewanie na głosy – dla Marka drobiazg, dla mnie stres koszmarny, który do dziś pamiętam) we dwójkę robiliśmy też wiele przeróżnych tekstów, jednym słowem parka. Szczęśliwie się złożyło, że mieliśmy obaj charaktery łagodne, współpraca była wzorowa, bez zgrzytów i bez niepotrzebnej konkurencji.
Znane (lub może już nie) porzekadło estradowe mówi, że w trzecim tygodniu tury można już dowolnego kolegę z zespołu zamordować i każdy sąd uniewinni. W Wagabundzie ten okres trzeba by wydłużyć do trzech tygodni, bo jednak jeździliśmy w warunkach nieporównanie lepszych niż te, które składały się na estradową codzienność większości artystów. Potem, w drugiej połowie lat 60-tych, kiedy rozwijająca się telewizja coraz skuteczniej odbierała kabaretom i zespołom estradowym publiczność, poznałem grozę grania w salach gimnastycznych, w domach kultury z przeciekającym dachem, bez ogrzewania, niekiedy bez prądu, z garderobą pod gołym niebem. Także i dogorywająca wtedy „Wagabunda” (już beze mnie, bo w pewnej chwili zapragnąłem pójść „na swoje” i wypisałem się) poznała te rozkosze. W pierwszej połowie lat 60-tych jednak, choć większość estradowców wiodła życie raczej siermiężne, Wagabundę stać było na najlepsze hotele, autokary „orbisowskie” i przyzwoite sale. I nie zdarzało się nam grać częściej niż dwa razy w ciągu dnia. Dopiero kilka lat później poznałem smak s z ó s t e g o przedstawienia niedzielnego… Jednym słowem mniejsza tolerancja dla ewentualnego morderstwa przed upływem trzech tygodni byłaby wobec artystów Wagabundy uzasadniona. Ale gdybym nawet miał się na kogoś rzucić, to na pewno nie na Marka. Był jak rzadko bezkonfliktowy. Wynikało to chyba z jego wrodzonej cechy, którą nazwałbym zwyczajnie: koleżeńskość.
Koleżeńskość Marka nie ograniczała się do bezkonfliktowości. Marek pomagał zawsze chętnie w najprzeróżniejszych drobiazgach, ot choćby zdradził mi sposób na bycie eleganckim podczas naszego pierwszego wyjazdu zagranicznego. To był w latach 60. spory problem. O ubraniach gotowych nie było praktycznie mowy, wszystko musiał szyć krawiec, każdy drobiazg był niesłychanie trudny do zdobycia i oto Marek zdradził mi jak można zadać szyku krawatem. Sam wpadł na to, że ponieważ w państwowym sklepie ładnego krawata się nie kupi, należy kupić w „Cepelii” tak zwaną krajkę ludową sprzedawaną na metry, uciąć ile trzeba, a następnie wiązać jak krawat. Sprawdziło się! Nie mogłem Markowi dorównać ani urodą, ani elegancją (miał na podróż biały garnitur!!!) ale byłem dumny jak paw, że nie od razu widzi się we mnie przybysza z socjalizmu.
Skoro o zagranicy mowa. Obok przytoczonej wyżej mądrości estradowej, o dopuszczalnych morderstwach, która to mądrość została przeze mnie nabyta, mam też pewne prawidło własne, ukute na podstawie bogatych doświadczeń osobistych. Otóż najlepszym sprawdzianem, okresem trudnej a jednocześnie wielce wiarygodnej próby, okazją do poznania prawdziwej, choć ukrytej dotychczas osobowości, był zawsze wyjazd zagraniczny do strefy dolarowej. Tam najwięksi utracjusze nagle stawali się skąpcami, tam „brat łata” nagle zamykał się w sobie i uciekał od grupy, tam nagle wybuchały skrajne egoizmy, zdarzały się walki o „sponsora”, ot choćby o Polonusa, co zaprosi na obiad, a czasem nawet i drobne oszustwa. Dlaczego? To proste. Tam nasze honoraria nagle oznaczały możliwość nabycia skarbów absolutnie w PRL niedostępnych, a jeżeli, to potwornie drogich. Dostawaliśmy honoraria, jak na stosunki wolnego świata mniej niż groszowe, ale one mogły, w skrajnych przypadkach, wręcz zmienić pozycję materialną człowieka po powrocie do Polski. Pod warunkiem jednak, że ten człowiek umiał przeżyć miesiąc trasy zagranicznej nie wydając ani grosza na jedzenie (mieszkanie na ogół gwarantował impresario) i odmawiając sobie w ogóle wszystkiego, co kosztuje.
Tu każdy estradowiec potrafi sypnąć przykładami jak z rękawa. Oto artysta jada tylko kolacje organizowane przez Polonię, poza tym z lekka głoduje, za całe, prawie nieruszone honorarium kupuje stary używany samochód znanej marki, sprzedaje go po powrocie w Polsce i kupuje za to okazały dom z ogrodem. Fakt.
W czasie naszej podróży wagabundowej, a była to podróż egzotyczna, do Rzymu samolotem, potem statkiem do Izraela na trzy tygodnie (wtedy cała inteligencja mówiła tam po polsku i łaknęła występów) i z powrotem znów przez Rzym, podczas tej eskapady jeden z muzyków opanował sztukę życia za 30 centów dziennie (aż tyle, bo zakwaterowanie wyjątkowo nie było opłacone) i wrócił do kraju ze wspaniałym nowym instrumentem, na który w PRL musiałby pracować kilka, a może i kilkanaście lat.
Marek, mimo, że tak jak wszyscy, wziął ze sobą aparat „Zorka – 4” na sprzedaż, był chyba jedynym, który uparcie nie poddawał się presji życia ze świadomością, że każdy wypity sok pomarańczowy to równowartość nylonowego paska do zegarka, który – sprzedany w Warszawie – daje tak mniej więcej jedną dziesiątą przeciętnej pensji miesięcznej przeciętnego polskiego pracownika. Albo i więcej – nigdy nie byłem mocny w tych przeliczeniach. Też się starałem nie poddawać syndromowi człowieka ze wschodu, ale Marek był w tym lepszy. Marek był – podobnie jak ja – miłośnikiem westernów, których wówczas w Polsce było jak na lekarstwo, chodziliśmy pilnie we dwójkę, gdzie tylko jakiś wypatrzyliśmy, a przed jednym seansem w Rzymie – zapamiętałem ten drobiazg na całe życie – zmusił mnie (nie byłem akurat głodny) do zjedzenia kanapki, którą mi zafundował. Zapamiętałem to nie dlatego, że to była jakaś super-kanapka, tylko dlatego, że taki gest był absolutnie wyjątkowy. Zafundować koledze? Za kwotę, która w Polsce (w przeliczeniu na paski do zegarków, dżinsy lub damskie pantofle) stanowiła – no nie wiem – równowartość uczty z wyszynkiem w najdroższym lokalu w Krakowie dla dziesięciu osób? A Marek był do takich gestów gotów w każdej chwili. To było na prawdę wyjątkowe, o czym zapewniam, bo przecież młodzi ludzie wychowani w normalnym systemie, nie są w stanie ocenić takiej postawy właściwą miarą.
Kiedy płynęliśmy statkiem z Włoch do Haify, Marek – swym wyglądem południowca – niezwykle pasował do otoczenia. Rozbawiony opowiadał mi, że ktoś z załogi dopytywał się o jego prawdziwe nazwisko. Marek w pierwszej chwili nie rozumiał o co chodzi i powtarzał, że Gorczyński. „Nie ma się co wstydzić, do swoich jedziecie” – usłyszał wtedy.
Marek jako aktor umiał bardzo wiele, ale jakoś nie miał szczęścia do wykazania się. Kiedy już odszedłem z Wagabundy, nasz naturalny kontakt został zerwany, ale starałem się wykorzystywać jego aktorstwo w miarę moich skromnych możliwości. Jako scenarzysta filmu o estradowcach, miałem prawo głosu (doradczego) w kwestiach obsadowych i cieszę się, że udało mi się obsadzić Marka w roli konferansjera zespołu „chałturszczyków” w filmie „Kochajmy Syrenki”. Marek wywiązał się świetnie, był niebywale prawdziwy.
Trzeba trafu, że i w telewizji udało mi się pokazać go jako konferansjera. Robiliśmy wtedy z Gruzą bardzo wówczas popularny program rozrywkowy „Małżeństwo Doskonałe” (choć może to było jeszcze we wcześniejszym cyklu „Poznajmy się” – niestety nie pamiętam) i staraliśmy się „estradową” część tego ni to show ni to teleturnieju, wypełniać występami w miarę możliwości nietypowymi. Przypomniałem sobie, że Marek pokazywał kiedyś w garderobie jak zachowywał się konferansjer marionetka, w kukiełkowym teatrze, który przyjechał nieco przedtem do Polski na tournee (być może to był słynny Obrazcow, ale znów – głowy nie dam). Marionetkę i to mówiącą po rosyjsku Marek robił fenomenalnie, wykonał ten numer w telewizji i znów wypadł bardzo dobrze, czego pewnie już nikt nie pamięta. Szkoda.
(fot. Tomasz Paczkowski, Magda Rzymanek, z filmu „Dzień dobry, kocham cię”)