Mirosław Kowalczyk

MIROSŁAW KOWALCZYK
wypowiedź z 27.09.2016 (kawiarnia Cafe Charlie, Warszawa)

 

Aktor. Wystąpił z Mariuszem Gorczyńskim w spektaklu Teatru Telewizji „Intermedia” (1982). W latach 1979-88 był Jego kolegą w zespole Teatru Syrena. Zmarł 5 marca 2023.

 

Moja znajomość z Mariuszem Gorczyńskim zaczęła się jak tylko przyszedłem do Teatru Syrena. Było to na krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego. Moim zdaniem Mariusz był typem aktora amerykańskiego. Nie tyle grał, co był. Na deskach teatru dawał z siebie nieco więcej ekspresji, ale i tak grał w swoim stylu. Może dlatego nie zrobił wielkiej kariery w teatrze, bo ten typ aktorstwa sprawdza się zdecydowanie lepiej w filmie. Nie należałem – choćby z racji dużej różnicy wieku – do grona najbliższych kolegów Mariusza, ale oczywiście nieraz porozmawialiśmy na różne tematy, bo Mariusz przykuł od razu moją uwagę. Pochodzę z warszawskiego Powiśla, tu mieszkałem przez dużą część życia, mieszkali tu moi rodzice i dziadkowie, a Mariusz był dla mnie właśnie typem „faceta z Powiśla” – charakternym, nie idącym na kompromisy, kimś jakby wziętym z twórczości Grzesiuka, z tym, że szlachetniejszym niż te grzesiukowe typy, bo przecież jednak był artystą, aktorem. Był dość skryty, koleżeńskie rozmowy, które z nim odbyłem pozwalały mi się zaledwie domyślać, że nie miał lekkiego życia, ale dopiero podczas tej rozmowy dowiaduję się, jak straszne rzeczy spotkały Mariusza w czasie wojny, że wywieziono Go wraz z ojcem na roboty przymusowe do Rzeszy, że Jego ojca rozstrzelano na jego oczach, że jako samotny nastolatek wrócił po zakończeniu wojny do Polski. On nigdy nikomu nie zwierzał się z tego. Coś, co powiem nie jest w przypadku Mariusza żadną tajemnicą – Mariusz nie stronił od kieliszka. Myślę, że posada aktorska akurat w takim teatrze, jak Syrena, gdzie grało się tak zwane „numery” – skecze, dowcipy, piosenki – odpowiadała Mu, bo nie wiem, czy dałby radę pracować w teatrze, w którym musiałby normalnie uczyć się tekstu roli. Ponadto dopóki aktor nie zawalał przedstawień, to dyrektor Filler patrzył na rozmaite przypadłości, także te alkoholowe, przez palce, a Mariusz nieraz przychodził na przedstawienia „pod wpływem”. Bardzo długo nie miało to jednak wpływu na Jego pracę. Z pewnych ciekawostek – zapamiętałem, że Mariusz miał jakąś nić porozumienia z panią Hanką Bielicką. Nie grali nigdy w jednym przedstawieniu, a mimo to nieraz można ich było zobaczyć razem, rozmawiających gdzieś na boku. Było to o tyle zaskakujące, że pani Hanka całą swoją elokwencję, witalność i radość życia przeznaczała na scenę, a poza nią była oględnie mówiąc małomówna i bardzo umiarkowanie towarzyska. Nie znam dokładnie okoliczności, w jakich Mariusz pożegnał się z Syreną. Po prostu w pewnym momencie zniknął z teatru. Chodziły plotki, że był chory. Ale niezależnie od tych przykrych spraw Mariusz jako kolega i człowiek kojarzył mi się zawsze z pogodą ducha, sprawiał wrażenie faceta, który się nie przejmuje, choć było widać, że coś w Nim siedzi, że z czymś się przez całe życie mocuje, z czymś walczy. Zapamiętałem, że w rozmowach z kolegami miewał interesujące przemyślenia o życiu, bardzo mądre, wręcz egzystencjalne. Raz bardzo mnie zaskoczył. Podszedł do mnie i tak bez żadnego powodu powiedział: „Pamiętaj. Dobrego samopoczucia, zadowolenia z siebie i swojego wyglądu, luzu i niewchodzenia w żadne układy nikt ci w tym zawodzie nie wybaczy”. W pierwszej chwili bardzo mnie to zdziwiło, ale potem przyszło mi do głowy, że nic w tym dziwnego, że powiedział mi to właśnie On. Bo Mariusz pod jednym względem był całkowicie odmienny od większości aktorów. W Nim nie było ani odrobiny zazdrości, nie mówiąc już o zawiści. Mariusz był perfekcyjny w małych rolach, jak u Barei, gdy ten samochód spada z wyrwanym dachem. Moim zdaniem współcześnie byłby idealnym wręcz aktorem do grania w reklamach, gdzie trzeba w króciutkim ujęciu, w parę chwil zawrzeć maksimum treści, czasem pokazać kilka stanów emocjonalnych w kilkanaście sekund. Mariusz potrafił to perfekcyjnie.
(fot. Agencja Aktorska Merito)