Roman Dziewoński

ROMAN DZIEWOŃSKI
wypowiedź z 20.07.2021 (Warszawa)


Reżyser, autor wielu książek o ludziach teatru, kabaretu, filmu. Syn Edwarda Dziewońskiego. Oglądał Mariusza Gorczyńskiego jako widz.

 

Poznałem Mariusza Gorczyńskiego, czy raczej wtedy dla mnie – pana Mariusza Gorczyńskiego, będąc dzieckiem, podczas jednej z estradowych chałtur, w której brali udział artyści związani z Kabaretem „Dudek” i na którą pojechałem z ojcem, jako widz. Gorczyński „dudkowcem” nie był, natomiast w imprezie tej występowali także inni aktorzy, w tym On. Podejrzewam, że musiało to być coś z okazji 1 Maja, albo Dnia Kobiet. W tamtych czasach najczęściej grało się tego rodzaju estradowe składanki przy okazji ważnych dla PRL-u dat. Pamiętam na pewno, że występowali we dwóch z Jaremą Stępowskim przedstawiając jakąś scenkę o Warszawie. Sami mówili „warsiaską” mową, z właściwą intonacją i słownictwem. Jarema Stępowski był w tym mistrzem, podobnie jak Wiech, czyli Stefan Wiechecki, który też nieraz sam przedstawiał swoje monologi, a po części stworzył tę „mowe warsiaską”. Tego rodzaju imprezy nie miały nic wspólnego z kabaretem. Były to po prostu składanki różnych piosenek, scenek, skeczy i monologów, z orkiestrą w tle i zazwyczaj był to „spęd”. Artyści występowali jeden za drugim, mijając się w przelocie, a czasem jeżdżąc z imprezy na imprezę. Wydaje mi się, że akurat to wydarzenie, w którym grali Gorczyński i Stępowski to było coś z cyklu imprez estradowych poświęconych Warszawie, reżyserowanych przez Adama Hanuszkiewicza – mało kto wie, że Hanuszkiewicz reżyserował nie tylko w teatrze i telewizji, ale także na estradzie (dzięki czemu świetnie się znali z moim ojcem).

Nie jestem pewien, czy widziałem Gorczyńskiego w „Wagabundzie” – byłem wtedy przecież dzieckiem – ale nie wykluczam tego. Pamiętam, że byłem na występie „Wagabundy” z moją mamą, na zaproszenie Marii Koterbskiej. Mój ojciec już w tym programie nie brał udziału, był natomiast Kobiela, Fedorowicz i Wojnicki, stąd podejrzenie, że to mógł być ten czas, w którym z „Wagabundą” grał także Gorczyński. A zapamiętałem to wszystko także ze względu na to, kim była Lidia Wysocka. Była to, delikatnie mówiąc, niezbyt przyjemna w kontaktach pani. Przedwojenna, dająca się poznać jako świetna aktorka, bardzo piękna kobieta, ale wobec wielu osób, w tym Marii Koterbskiej, potrafiąca zachowywać się bardzo nieprzyjemnie. Kiedy Marian Eile zaprosił panią Marię do występów w „Wagabundzie” – ta powiedziała, że będzie musiała grać na relanium. Wcześniej zaznała od Wysockiej kilku drobnych nieprzyjemności. Zaczęło się to podczas zdjęć do filmu „Irena do domu”. Tę historię znam z opowieści pani Marii, która pointowała sprawę krótko – Lidka miała „charakterek”. A było tak: Lidia Wysocka grała w tym filmie żonę Dodka Dymszy. Koterbska  występowała śpiewając „Najpiękniejsze w świecie oczy” i przede wszystkim słynną „Karuzelę”. Podczas zdjęć we Wrocławiu pani Maria, zaproszona przez Dodka, weszła do stołówki dla aktorów, na co siedząca przy stoliku Wysocka powiedziała głośno i wyraźnie pod jej adresem: „Ja myślałam, że to jest bufet dla aktorów”. Na szczęście Dodek Dymsza wstał i rozładował sytuację w charakterystyczny dla siebie sposób mówiąc: „Tak, dla aktorów występujących w tym filmie”, a po chwili dorzucił dowcip, który podsumował fragmentem swojej słynnej piosenki – „O pardon, o pardon, żegnam panią paszła won”. Aktorzy-mężczyźni na te zachowania Wysockiej machali ręką, choć czasem mój ojciec, Dymsza albo Kazimierz Rudzki potrafili zareagować w sposób zdecydowany. Maria Koterbska ciężko znosiła przykre uwagi Wysockiej, zwłaszcza, że jako jedyna oprócz niej kobieta w zespole „Wagabundy” musiała dzielić z nią garderobę. Była jednak osobą pogodną i o wszystkich tych sytuacjach mówiła z uśmiechem, podkreślając, jak bardzo pomocni byli w tym koledzy i tu jednym tchem padały nazwiska: Michnikowski, Dziewoński, Załucki. Wracając do pana Gorczyńskiego – kojarzył mi się czasem z cudownym wręcz cieciem z ulicy Spasowskiego – dziś Smulikowskiego – na warszawskim Powiślu, gdzie spędziłem dzieciństwo. Ten cieć mówił świetnie gwarą warszawską i nauczył mnie wielu różnych zwrotów z tej „warsiaskiej” mowy, a o to, czego jeszcze nie wiedziałem – dopytywałem Jaremę Stępowskiego. Kiedyś rozmawialiśmy o solidności w pracy. Jarema użył wtedy słów „Romku, pamiętaj, żeby nie wypuścić braku”. I dowiedziałem się, że „wypuścić brak” to właśnie sformułowanie z gwary warszawskiej. Jeszcze tego samego dnia spotkałem Wojtka Młynarskiego, który nie chciał nikomu pokazywać swoich tekstów, zanim ich nie uznał za w pełni gotowe. I od razu „sprzedałem” mu to powiedzonko. Dlaczego o tym wszystkim mówię? Dlatego, że pamiętam scenkę – ale nie pamiętam już z kolei, czy to było w garderobie, czy w kulisach – podczas jakiejś innej estradowej chałtury, w której Stępowski i Gorczyński rozmawiali ze sobą właśnie „po warsiasku” – nie przypomnę też już sobie, czy przygotowywali scenkę, czy się w ten sposób wygłupiali. Inni koledzy stali i słuchali, a był wśród nich Marian Załucki, który w pewnym momencie powiedział do nich mniej więcej tak: „tej warsiaskiej gwary to ja się od was, jako lwowiak, mogę uczyć”. Tego rodzaju imprez estradowych robiono wtedy bardzo dużo i wiem, że na kilku z nich na pewno widziałem Mariusza Gorczyńskiego – zawsze w „warsiaskich” klimatach. Mam w oczach Jego obraz wychodzącego z garderoby w czapce –kraciastej cyklistówce i szaliczku. To, co opowiedziałem, to wszystko, co na pewno osobiście pamiętam. Nie chcę fantazjować, bo już kilka razy złapałem się na tym, że coś komuś mówię, a potem dochodzi do mnie, że to jest coś, o czym dowiedziałem się później, a nie moje własne wspomnienie.
(fot. W.Kusiński)