Tadeusz Pluciński

TADEUSZ PLUCIŃSKI
wypowiedź z 12.05.2007 (Warszawa)

 

Aktor. Wystąpił z Mariuszem Gorczyńskim w filmie „Westerplatte” (1967), w programie rozrywkowym „Mała Antologia Kabaretu (1978) oraz w spektaklach Teatru Telewizji „Wielki Dodek” (1980) i „Jałta 1945” (1985). W latach 1975-88 był Jego kolegą w zespole Teatru Syrena. Zmarł 23 kwietnia 2019.

 

Moim zdaniem Mariusz był niedocenionym aktorem charakterystycznym, nieco skośnookim brunetem. Te skośne oczy umożliwiały Mu nawet grywanie Japończyków i innych południowych i azjatyckich typów. Kiedyś przyszedłem na jakiś spektakl do Syreny, a było to zanim zacząłem sam tam pracować. Robili to jeszcze Gozdawa i Stępień. Pamiętam, że był w tym spektaklu zastosowany dość nietypowy chwyt, a mianowicie – nazwijmy to – „odwrotny striptiz”. Początek przedstawienia wyglądał tak, że w ciemności zapalała się punktówka wyłapując bardzo ładną, spokojnie siedzącą, fenomenalnie zbudowaną, całkowicie nagą dziewczynę. I ten „odwrotny striptiz” polegał na tym, że ona się na scenie ubierała. Było to dużo smaczniejsze i dużo bardziej podniecające niż facetka, która się rozbiera. I gdzieś niedługo potem wyskakiwał Japończyk w kimonie, ze świetnie zrobioną charakteryzacją, był ścinany mieczem i głowa mu spadała. W przerwie idę za kulisy i oto co widzę – Mariusz w kimonie! Był tak świetny jako ten Japończyk, że na scenie w ogóle Go nie poznałem. Ten ścinany skośnooki to był epizod, ale Mariusz był szczególnie znakomity i szczególnie się wszystkim podobał właśnie w takich epizodycznych rólkach. To jest niezwykle trudne. Uważam, że interesujące zagranie epizodu jest dużo trudniejsze niż pociągnięcie wielkiej roli, jak to się mówi „lokomotywy”, „kobyły”. Wtedy można sobie „odpuścić” niektóre sceny, które nam gorzej idą po to, by rozbłysnąć w innych w których się czujemy lepiej, a i tak – choćby ze względu na częstotliwość pokazywania się na scenie – zostać zapamiętanym przez publiczność. Ale zamknąć wszystko w epizodzie i to tak, by widz to zapamiętał – to piekielnie trudna sztuka w której Mariusz był świetny. Pomagał Mu w tym wszystkim oczywiście typ urody, ale Jego aktorstwo nie zamykało się tylko w charakterystycznym wyglądzie, bo oprócz „wyglądania” On każdą taką rólkę naprawdę ładnie robił. Był to człowiek barwny, kolorowy, do tego posiadał cechę, którą bardzo w ludziach cenię, a mianowicie złośliwe poczucie humoru, złośliwy dowcip. Przy tym bardzo poważnie traktował swój zawód. Może nawet aż za poważnie. Bo wydaje mi się, że On się w tym wszystkim spalał i myślę, że stąd wziął się Jego problem z alkoholem, który z czasem Go zniszczył. W ostatnim okresie, kiedy mieszkał ze swoją kobietą w jej mieszkaniu przy Woronicza i wynajął mi swą kawalerkę przy Chmielnej – wówczas Rutkowskiego – wpadałem do Niego często, by uregulować należność za wynajem. Mariusz prosił, by umówioną kwotę dawać mu w dolarach, to ułatwiało mu zakupy w Pewexie. Ale w pracy był zawsze bez zarzutu. Nie było z Nim nigdy takich historii, jak z jednym znanym kolegą, którego nazwiska nie wymienię, że na kwadrans przed przedstawieniem kto żyw w teatrze wybiegał do leżących blisko teatru knajpek by go szukać, a po odnalezieniu trzeba go było ostro „stawiać do pionu” by nie było konieczności w ogóle odwołać spektakl. Pod tym względem Mariusz miał żelazną dyscyplinę, zawsze był przygotowany do roli, do spektaklu, choć oczywiście – mimo, że jak mówię zawsze w pracy był trzeźwym, w pełni przygotowanym profesjonalistą – często leciał od Niego charakterystyczny „chuch”. „Noooo, Mariusz…” mówiłem wtedy. A On na to „Taaak? Ale bardzo?”. No i zaraz coś tam przegryzał, żuł, zażywał jakieś środki oczyszczające oddech. Do dziś w rozmowach o Mariuszu koledzy wspominają o Jego piciu i myślę, że paradoksalnie działa to na Jego korzyść! Bo gdyby był degeneratem, aktorem, który z powodu alkoholu zawalał sprawy zawodowe, życzliwi Mu koledzy z branży byliby bardziej powściągliwi w mówieniu o tym. Skoro wszyscy wspominają, że miał słabość do alkoholu to znaczy, że nie kompromitowało Go to i nie przeszkadzało w zawodzie. A jeśli chodzi o Jego dyscyplinę w pracy, o której już kilkakrotnie wspominałem to nie zawaham się nazwać Go wręcz „niewolnikiem punktualności”, właśnie szczególnie pod względem punktualności był naprawdę bezbłędny. A prywatnie mogę Go nazywać wyłącznie znakomitym kolegą, fajnym kumplem i świetnym kompanem.
(fot. Karol Stępkowski)