Marek Prażanowski

MAREK PRAŻANOWSKI
wypowiedź z 07.07.2020 (kawiarnia Jarzyna, Brwinów)


Aktor. W latach 1983-87 był kolegą Mariusza Gorczyńskiego w zespole Teatru Syrena.

 

Pracowałem z Mariuszem Gorczyńskim w Teatrze Syrena zaledwie przez kilka sezonów. Pamiętam, że Mariusz odszedł z Syreny na jakiś czas przed śmiercią, a ja wkrótce po Nim, bo jakoś nie znalazłem wspólnego języka z następcą Witolda Fillera, Zbigniewem Korpolewskim. W latach, w których byłem w Syrenie, miałem szczęście cieszyć się w zespole statusem młodego amanta (czego już dzisiaj może po mnie nie widać), obok aktora ze statusem amanta dojrzałego, którym był oczywiście Tadzik Pluciński, czyli „na wieki wieków amant”. Raz nawet, w spektaklu „Szalone lata”, graliśmy obaj Maurice’a Chevaliera, ja młodego, Tadzik starszego. W tym spektaklu akurat Mariusz Gorczyński nie występował. Graliśmy jednak z Mariuszem w kilku innych sztukach, na przykład w „Czarnej Mańce”, w reżyserii Zdziśka Leśniaka, w której występował praktycznie cały zespół, w której Ewa Kuklińska grała rolę tytułową, ja – jej alfonsa Anzelma, a Mariusz siedział za barem jako szynkarz, właściciel knajpy. Tym niemniej, jak pamiętam, w sztukach, w których graliśmy obaj, Mariusz i ja, z rzadka miałem z Nim jakieś wspólne sceny. Natomiast mogę coś o Nim powiedzieć jako o człowieku. Mariusz łączył w sobie pewne sprzeczności. Z jednej strony, w takim koleżeńskim kontakcie, był to ciepły, cichy, delikatny, łagodny, sympatyczny i bardzo grzeczny pan (mówię „pan”, bo choć byliśmy z Mariuszem po imieniu – zostałem przez doświadczonych kolegów z Syreny przyjęty bardzo ciepło – to był to jednak dla mnie kolega starszy o pokolenie), człowiek absolutnie bezkonfliktowy, a jednocześnie miał w sobie coś… chciałem teraz użyć słowa „knajackiego”, ale to by źle zabrzmiało i w zasadzie nie o to słowo mi chodzi. Powiedziałbym raczej – coś zawadiackiego. Lekko wręcz zbójowatego, „warsiawskiego”, zadziornego, takiego „figo-fago”, jak to nazywa czasem moja obecna żona. Takie coś, jakby w dogodnej chwili ten łagodny i sympatyczny człowiek mógł po prostu przywalić w mordę. Widać to było zwłaszcza we wzroku, w spojrzeniu – a Mariusz miał bardzo piękne, duże i ciemne oczy. Poza tym miał złośliwe poczucie humoru, takie „ścichapęk”. Siedział, przysłuchiwał się, niemal nie było go widać, bo On w ogóle był człowiekiem zdystansowanym, wycofanym, dyskretnym – i jak rzucił nagle komentarzem, to jakby szpilę wbił. Oczywiście wszyscy w Syrenie wiedzieli, że Mariusz ma problem z alkoholem, podobnie zresztą jak paru innych kolegów z tego teatru, w tym i tych cieszących się statusem gwiazd. Niestety – zupełnie szczerze mówię – nie pamiętam tego, co wydarzyło się przy naszych próbach „Piczomiry, królowej Branlomanii”, także zresztą w reżyserii Leśniaka, a co sprawiło, że Mariusz odszedł z Syreny. Nie wykluczałbym zresztą jakieś awantury z Leśniakiem, bo Zdzisiek był szalenie neurotyczny i z nim nie mogło nie być awantur, sam się z nim zresztą straszliwie pożarłem przy próbach „Czarnej Mańki”. Poza tym naprawdę nie pamiętam, żeby Mariusz zawalił przedstawienie z powodu alkoholu, a jak wspominałem, paru kolegom z Syreny będącym gwiazdami tego teatru – przytrafiało się to. Nie pamiętam też, by po Mariuszu widać było kiedykolwiek na scenie, że jest po alkoholu. Wspominam Go szalenie przyjemnie, podobnie jak tamten czas i tamtą Syrenę, z żalem stwierdzając, że już właściwie o niemal wszystkich ludziach, o których z panem rozmawiam z naprawdę niewielkimi wyjątkami, muszę mówić per „świętej pamięci”.
(fot. Rafał Dajbor)